Od wczoraj mamy astronomiczną jesień, która przywitała się z nami silnymi wiatrami, deszczem i niższą temperaturą. Pozostają wspomnienia z lata, które okazało się suche, ale niezwykle urodzajne, choć media trąbią o niskich zbiorach. Ja mam odmienne doświadczenia i porównanie z ubiegłym rokiem, w którym nie zebrałam ani jednej gruszki, wiśni, śliwki czy winogron, zaś jedzenie każdego z kilku jabłek było celebrą. W tym roku wysyp owoców mnie zaskoczył. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek miała ich aż tyle! Nie nadążałam z ich zbiorem, a co dopiero z przerabianiem. Borówek amerykańskich było tak dużo, że w pewnym momencie nam się znudziły i pozwalaliśmy ptakom bezkarnie je wyjadać. Niesamowicie obrodziły cukinie, które wciąż są jeszcze zielone (nigdy wcześniej tak nie było; na jesienny zbiór musiałam je na nowo wysiewać). Minione lato było bardzo łaskawe dla wszelkich dyniowatych do tego stopnia, że zjadaliśmy po kilka melonów dziennie. Zostają wspomnienia i mnóstwo przetworów w piwnicy 😊
Nawet owoce irgi są tego roku zdecydowanie większe.
Na ścieżkach leży mnóstwo jabłek, których nie nadąża się zbierać.
Ładnie obrodziły też żurawiny. Wymagały tego roku dodatkowego, systematycznego podlewania.
Delektuję się wciąż cudownymi paprykami i obdarowuję znajomych papryczkami chili.
Pigwy tak obrodziły, że większość gałęzi się połamała.
Wysyp przeróżnych owoców sprawił, że w tym roku nie mamy już ani pomysłów, ani czasu, ani miejsca w piwnicy na przetwory z nich.
Do tej pory jarmuże sięgały mi maksymalnie do pasa. Mam wrażenie, że do przymrozków osiągną 1,5 metra, bo rosną jak na drożdżach.
Po letnim wycinaniu fenkułów we wrześniu można delektować się ich mniejszymi odrostami.
Nie wyobrażam sobie jesieni bez wielu warzyw. Wysiane w sierpniu rzodkiewki są teraz idealne do kanapek i sałatek.
W towarzystwie rzodkiewek nie może zabraknąć oczywiście sałat,
a wśród nich zabraknąć nie może bogatej w minerały roszponki.
Początek jesieni natchnął mnie po sięgnięcie po "Miłość pod koniec świata" Grzegorza Filipa.
Zbliża się dzień, który według kalendarza Majów ma być końcem świata. Ludzi ogarnia dziwny nastrój wyczuwalny w mediach i na ulicach Warszawy. Tymczasem Anna, warszawska dziennikarka, jedzie na Zamojszczyznę, by zająć się tamtejszą sprawą korupcji. Poznaje Bernarda, lidera dawnego zespołu metalowego, który od wielu lat chowa się przed światem w rodzinnej wsi. Między Anną i Bernardem rodzi się nić porozumienia, która z czasem zamienia się w coś więcej, zwłaszcza że kobiecie coraz bardziej doskwiera samotność w małżeństwie z polarnikiem, wciąż będącym na badaniach poza domem.
Czy Annie i Bernardowi uda się stworzyć dojrzały i trwały związek? Jak zakończy się sprawa korupcji wśród urzędników i biznesmenów? Czy Bernard wróci na scenę?
Książka napisana jest płynnym językiem, więc czyta się ją bardzo szybko. Do tego autor zachęcająco rozpoczął historię znajomości Anny i Bernarda.
Powieść porusza kwestię samotności w związku lub po rozpadzie związku, rodzinnych tragedii, niezrozumienia w środowisku, pierwszych młodzieńczych zachwytów płcią przeciwną i pierwszych sparzeń.
Podczas lektury miałam wrażenie jakiegoś zakrzywienia czasu. Wydawało mi się np., że mija kilka tygodni, a okazywało się, że to dopiero 3 dni. Dziwnie długo trwający remont łazienki sprawił, że znów się pogubiłam w czasie. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie zakończenie całej fabuły. Nie rozumiem też ostatniego podrozdziału oraz zamysłu autora, by umieścić go na końcu. Nie uzyskałam też odpowiedzi na pewne pytanie. Nie będę go tu przytaczać, bo byłby to spoiler. Według mnie to bardzo zepsuło odbiór książki, która naprawdę dobrze się zapowiadała.
77/2018 (366 str.)
u Darii |
coś więcej |
jesień/brązowy |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Chętnie poznam Twoje zdanie na temat tego wpisu lub przepisu. Zostawisz kilka słów w komentarzu?
Dziękuję, również za lajki na fb oraz serduszka na Instagramie :-)
Komentarze z lokowaniem produktów nie będą publikowane.