poniedziałek, 12 listopada 2018

Jesień w ogrodzie i "Owoce umierających drzew"

Tegoroczna jesień zdaje się przeczyć wielu Polakom, którzy uważają tę porę roku za szarą i ponurą. Mamy prawie połowę listopada, a pogoda wciąż wrześniowa. Długo w tym roku możemy się cieszyć złotą, polską jesienią niezwykle optymistyczną i bogatą w kolory. Gdyby tylko powietrze było lepszej jakości, nie chciałoby się wracać do domu z podwórka czy ze spacerów.





Słońce operuje tak mocno, że sporo zdjęć wychodzi prześwietlonych. Bogactwo kolorów jest tak intensywne, że widać je nawet w cieniu i odbiciu w wodzie.




Jesień to zdecydowanie czas kwitnących chryzantem.



Uschnięte kwiaty hortensji zostawiam na zimę, by dodawały koloru w zacienionym zakątku.


Pod lasem widać przekwitnięte okazy nawłoci.


W sadzie zawiązały się pąki derenia jadalnego


i leszczyny tureckiej.


W niektórych miejscach ogrodu znaleźć można jeszcze kwitnące okazy różnych roślin. Zawsze można liczyć na gailardię. To niesamowity kwiat, często odwiedzany przez owady. Kwitnie od wiosny do jesieni.


W marchwi znalazłam wciąż kwitnącą ostróżkę jednoroczną. Przetrwała jeszcze odmiana różowa.


Pogoda na tyle dopisuje, że ponownie zakwitł topinambur.


A wracając do jesieni...
W ogrodzie nie może zabraknąć białych kulek śnieguliczki,


bordowych owoców głogu idealnego na wina i nalewki dla zdrowotności


Na wyższych partiach drzew można znaleźć jeszcze jarzębiny.


 A w warzywniku koloru nabiera radiccio.




"Owoce umierających drzew" Jana Łukasika to książka, którą mamy w biblioteczce od wielu lat. Dostałam ją od autora jeszcze przed papierowym wydaniem. Ochota na jej przeczytanie przyszła w tym roku.

Bohaterami książki są mieszkańcy fragmentu dawnego obwodu drohobyckiego, który na mocy umowy o zmianie granic z 15 lutego 1951 r. został przyłączony do Polski.
W lesie, w okolicach Lutowisk mieszka leśniczy Stanisław z żoną Dorotą i dwójką dzieci. Niedaleko od nich ma swoje siedzisko Szczepan, który postanowił zostawić dawne miejskie życie i zamieszkać na odludziu. Szczepan zajmuje się zbiorem leśnego runa, które sprzedaje w Krakowie i Poznaniu.
Pewnego dnia Szczepan przywozi ze sobą atrakcyjną i niezwykle kobiecą Dorotę, która wyznaje mężczyźnie, że jest chora na AIDS. Obecność Doroty sporo zmienia w małomiasteczkowym życiu bohaterów książki.

Przyznaję, że fabuła początkowo mnie zaciekawiła. Myślałam, to będzie coś w stylu "Lata leśnych ludzi". Zawiodłam się jednak bohaterami - bardzo wulgarnymi i dwulicowymi kobietami i dziwnie pozytywnie przedstawionymi mężczyznami-gadułami, "szlachetnymi" naiwniakami. Wszyscy poza proboszczem są jacyś zgorzkniali, nawet dzieciom to się udzieliło. Atmosfera książki jest dość przygnębiająca, zupełnie nieprzystająca do czasów współczesnych. Zawiodło mnie też zakończenie, które nie jest jednoznaczne. W takich przypadkach zazwyczaj autor jakby zmusza do refleksji i zastanowienia się nad puentą. W "Owocach umierających drzew" tego zabrakło. Po prostu odetchnęłam z ulgą, że książkę mam już za sobą.

Może za sprawą wielu błędów: ortograficznych, językowych, stylistycznych i gramatycznych już od pierwszej strony. Jest ich tak wiele, że nie można się skupić na tym, co autor chciał przekazać swoją książką. Dziwię się, że nikt tych błędów wcześniej nie wychwycił.
Łamanie tekstu też pozostawia wiele do czynienia. Wiele stron przeraża obfitością tekstu niepodzielonego na akapity. Trzeba bardzo uważnie czytać tekst, bo niektóre rozdziały nie są od siebie oddzielone, np. przez dwa rozdziały akcja rozgrywa się na Cyprze lub w jego okolicach, a w pewnym momencie zaskakująco dotyczy wydarzeń w Polsce.
Bardzo nieporadnie zaakcentowane są dialogi - czasem ukryte w rozległych akapitach, innym razem w tym samym akapicie, który w Polsce oznacza wypowiedź jednego bohatera, przeczytać można dialog trzech osób. Mało tego - dialogi nie zawsze rozpoczynają się wielką literą. Swoją drogą autor nie posługuje się poprawnie zasadami jej stosowania (np. Europejczyk, poznaniak pisane odwrotnie do zasad).

Akcja książki w głównej mierze rozgrywa się w czasach współczesnych. Gdyby nie przypominanie o tym przez autora, myślę, że czytelnik umieściłby ją na przełomie XIX i XX w., ze względu na archaiczny i dość kwiecisty język. Nie chciałabym być źle zrozumiana - lubię ten rodzaj języka i chętnie sięgam po książki z tamtych czasów czy po mojego ulubionego Wiesława Myśliwskiego, mistrza sztuki oratorskiej. Uważam jednak, że pisarskie gadulstwo zobowiązuje do stosowania języka poprawnego stylistycznie i gramatycznie. Trzeba też znać znaczenie słów, których się używa w tekście.

Zastanawia mnie też sens zmiany ogólnie przyjętych nazw własnych, np. Maczuga Herkulesa jest nazwana przez autora Maczugą Heraklesa. Rozumiem, że obaj mityczni bohaterowie są swoimi odpowiednikami, ale jest to nazwa własna funkcjonująca od lat w Polsce. Po co używać innej? Autor przeszedł jednak siebie, zapisując po swojemu nazwę znanej marki samochodu, nazwisko Marszałka Piłsudskiego czy Hollywood (przy tej ostatniej długo się zastanawiałam, o co chodzi, bo nawet z kontekstu nie można było tego wywnioskować).

Gdy już się człowiek przyzwyczai do błędów i dziwactw autora, wciągnie się w fabułę, okazuje się, że czeka na niego kolejna niespodzianka - słowotok o wszystkim i o niczym, podobny do bełkotu alkoholika, przeskakującego z tematu na temat. Trudne to do przejścia i przeraźliwie nudne. Rozumiem, że można to wpleść w myśli bohatera, ale po co wchodzić w politykę, gdy mąż przekonuje żonę, że chce pomóc choremu przyjacielowi?!

Lubię czerpać przyjemność z czytania. W przypadku tej książki nie miałam jej nawet przez kwadrans. Ciekawa fabuła w dużym stopniu została ograniczona do erotycznych relacji damsko-męskich. W tych fragmentach kwiecisty język autora stał się zwyczajnie wulgarny. A gdy kobieta zaczęła czerpać przyjemność z kontaktem z psem, uznałam, że autor sięgnął dna.

Myślę, że książka może się podobać. Ale pod pewnymi warunkami: poprawne złamanie tekstu, właściwy podział akapitów, poprawienie dialogów i przede wszystkim: poprawienie literówek oraz błędów ortograficznych, interpunkcyjnych i stylistycznych. Uważam też, że przed ewentualnym drugim wydaniem książki, autor powinien usunąć wiele stron bełkotu, bo do sztuki oratorskiej autorowi wiele brakuje.

87/2018 (267 str.)

głowa mi pęka...
jesień/szary


ulubiona pora roku
u Darii
Ł

2 komentarze:

  1. Piękne kadry.:) Podziwiam, że dałaś radę dobrnąć do końca książki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Książkę przeczytałam dla świętego spokoju, by już nie szukać wymówek, dlaczego jeszcze nie przeczytałam.

      Usuń

Chętnie poznam Twoje zdanie na temat tego wpisu lub przepisu. Zostawisz kilka słów w komentarzu?
Dziękuję, również za lajki na fb oraz serduszka na Instagramie :-)
Komentarze z lokowaniem produktów nie będą publikowane.