Imbirową wersję crème brûlée jadłam po raz pierwszy kilkanaście lat temu w jednej z warszawskich suszarni. Smak mnie wtedy jakoś nie rzucił na kolana, ale zaintrygował na tyle, że robię ją u siebie co jakiś czas według swojej receptury. To świetny deser na zimową porę. Ja żegnam się nim ze słodyczami na kilka tygodni. Ważne jest to, by użyta śmietana nie była zbyt tłusta i była kwaśna. Deser najlepiej smakuje po całkowitym ostudzeniu, wtedy czuć smak imbiru.
Składniki (na 5 dużych kokilek lub 4 duże i 3 niskie):
400 g (duży kubek) gęstej śmietany 18%
3 cm imbiru
6 żółtek (białka można wykorzystać do wykonania ciasta na bazie białek, np. tortu Pavlovej)
1/3 szklanki (ok. 70 ml) cukru
po płaskiej łyżeczce ciemnego cukru na kokilkę
- Przygotować naczynie żaroodporne lub głęboką blachę, w której zmieszczą się kokilki. Może to być duża głęboka blacha dołączana przez producenta do piekarnika.
- Do rondelka przełożyć śmietanę. Podgrzać ją na małym ogniu. Nie dopuścić do zawrzenia śmietany.
- Do ciepłej śmietany zetrzeć świeży imbir. Zamieszać i odstawić do lekkiego schłodzenia.
- Nastawić piekarnik na 180 stopni C.
- Żółtka wymieszać z cukrem rózgą lub mikserem na niskich obrotach. Nie napowietrzać. Chodzi tylko o wymieszanie żółtek.
- Do żółtek dolewać ciepłą śmietanę, miksując na najniższych obrotach do rozpuszczenia cukru.
- Krem przelać przez gęste sito do naczynia, z którego wygodnie będzie przelewać krem do kokilek.
- Krem przelać do kokilek do wysokości ok. 5 mm od górnych brzegów naczynka.
- Napełnione kokilki wstawić do formy. Wlać do niej ciepłą wodę, by sięgała do połowy kokilek.
- Naczynie wstawić do piekarnika i od razu zmniejszyć temperaturę do 150 stopni C. Piec 30 minut (niskie kokilki). Po tym czasie wyjąć niskie kokilki, a wysokie pozostawić w wyłączonym i zamkniętym piekarniku na kwadrans. Krem nie może zbrązowieć na wierzchu.
- Po upieczeniu krem odstawić do ostudzenia, a potem włożyć do lodówki na kilka godzin.
- Cukier (po płaskiej łyżeczce na kokilkę) rozsypać równo na powierzchni schłodzonego kremu i podpalić specjalnym palnikiem cukierniczym albo włożyć do piekarnika nastawionego na funkcję grilla.
"Awaria małżeńska" Magdaleny Witkiewicz i Nataszy Sochy to książka, jakiej mi było trzeba po ostatnich smutnych lub dających do myślenia lekturach.
Okazuje się, że "czasem wystarczy potrącić kota, by życie stanęło na głowie", jak informuje nas napis na okładce.
Nieznające się wcześniej Justyna i Ewelina jadą tym samym autobusem linii 122. Kierowca, nie chcąc potrącić kota, który wyskoczył na jezdnię, wykonuje gwałtowny ruch, w skutek czego pasażerowie doznają różnych uszczerbków na zdrowiu. Jedna z nich łamie w poważny sposób nogę w okolicach kolana, druga - rękę, do której dochodzi uraz barku. Obie lądują na kilka tygodni w tym samym szpitalu na sąsiednich łóżkach. A to oznacza, że dziećmi (Eweliny Bruno i Emilka oraz Justyny Kacper i Olga) muszą zająć się mężowie: Sebastian (inżynier) i Mateusz (tłumacz).
Sebastian i Ewelina są w separacji, więc mężczyzna musi wprowadzić się ponownie do ich małżeńskiego mieszkania.
Jak się można domyślać, życie dzieci i szanownych tatusiów staje na głowie, a kobiety początkowo zdesperowane zażywają zasłużonego odpoczynku. Nagle okazuje się, że dotychczasowe życie Sebastiana i Mateusza, które kręciło się wokół pracy zawodowej i różnych sposobów relaksu poza nią, zamienia się w totalny chaos. Uporządkowane życie staje się totalną jazdą bez trzymanki, w której pamiętać należy o: budzeniu dzieci do szkoły lub przedszkola, przygotowaniu im śniadania, co oznacza zrobienie wcześniejszych zakupów, praniu, prasowaniu, sprzątaniu, odrabianiu lekcji, gospodarowaniu czasu wolnego dzieciom, siedzeniu po nocach, by odrobić prace domowe (zbudować ludziki z kasztanów i żołędzi, przygotować strój na wyimaginowany bal) itp. Nagle mężczyźni orientują się, ile to kosztuje czasu i energii, ale też poświęcenia oznaczającego brak czasu dla siebie. W duchu przyznają, że kobiety lepiej organizują sobie czas i mają podzielną uwagę, czego nie można powiedzieć o mężczyznach. Mało tego codzienne zmęczenie kobiety potrafią skutecznie zatuszować i uśmiechać się mimo wszystko, a mężczyźni wyglądają, jakby dopiero wstali z łóżka po nocnej imprezie.
Książka to istny majstersztyk pod względem języka i dowcipu. Ostrzegam przed czytaniem w środkach komunikacji miejskiej! 😉 (dialog na temat amarantowej puszki długo sobie zapamiętam) W bardzo sugestywny sposób pokazuje różnice w spojrzeniu na obowiązki kobiet i mężczyzn. Ku przestrodze dla obu płci, bo nie jest tylko wyśmiewaniem przywar męskich.
czarny |
Bardzo zachęcasz do tej książki :) Czasem potrzebuję takiej lektury, przy której można się uśmiechnąć :) A deser jest ciekawy, lubię imbir, ale w ograniczonych ilościach :)
OdpowiedzUsuńKsiążka skutecznie relaksuje, polecam :)
UsuńDeser również polecam - smak imbiru jest wyczuwalny, ale nie daje ostrego smaku.