Co roku zimą zużywam kilka puszek brzoskwiń do mojej ulubionej sałatki z wędliną, mozzarellą i brzoskwiniami oraz sernika z brzoskwiniami. Są też doskonałe same w sobie jako deser. W tym roku postanowiłam zrobić domowe brzoskwinie w syropie, zwłaszcza że teraz można je kupić za 3 zł (za kilogram). Są więc tańsze od jabłek, na które zimą pewnie przyjdzie mi wydawać fortunę. Na czymś trzeba oszczędzić 😉
Składniki (na 2 słoiki o pojemności ok. 600 ml):
5 brzoskwiń
połówka cytryny (ważne, by brzoskwinie nie rozpadły się podczas gotowania)
1 litr wody
400 g cukru
ewentualnie: ziarna zielonego kardamonu
- Przygotować słoiki o dużym otworze.
- Do garnka wlać wodę i zagotować.
- Cytrynę i brzoskwinie dobrze wyszorować i wypłukać.
- Do wody dodać cukier, wymieszać i doprowadzić do wrzenia.
- Do syropu wrzucić połówkę cytryny.
- Zmniejszyć moc palnika pod syropem i wrzucić brzoskwinie. Gotować je na palniku o małej mocy (by woda leciutko pyrkotała) 30-35 minut.
- Gorące brzoskwinie wkładać do słoików. Zalać gorącym syropem. Szczelnie zakręcić i odstawić do ostygnięcia.
- Przechowywać w ciemnym i chłodnym pomieszczeniu.
Resztę syropu (wyszedł czerwony, bo wykorzystałam brzoskwinie o czerwonej skórce) można ponownie zagotować z sokiem odciśniętym z cytryny (tej gotującej się z brzoskwiniami) i 8 ziarnami zielonego kardamonu, a potem wlać do słoików i szczelnie zakręcić. Nie trzeba pasteryzować.
Pewnie będę nim dosładzać niedzielne napoje do obiadu.
"Światło, którego nie widać" to książka, za którą jej autor, Anthony Doerr, otrzymał Nagrodę Pulitzera w 2015 roku. Staram się czytać tego rodzaju książki, choć nie zawsze mi się one podobają.
A. Doerr przedstawia dwóch głównych bohaterów:
Marie-Laure, która w wieku 6 lat traci wzrok, a po zaatakowaniu Francji przez Niemców wyprowadza się z ojcem z Paryża i trafia do stryjecznego dziadka mieszkającego w Saint-Malo w Bretanii;
Werner - chłopiec, który będąc małym chłopcem, traci oboje rodziców i z młodszą siostrą trafia do domu dziecka prowadzonego przez kobietę francuskiego pochodzenia, a jako nastolatek trafia do elitarnej szkoły o doktrynie nazistowskiej, a z czasem zostaje powołany na front najpierw wschodni, a potem zachodni.
Choć dzieli ich pochodzenie i wychowanie, mają w sobie coś podobnego - specyficzny rodzaj geniuszu oraz wrażliwość. Marie-Laure postrzega świat zmysłami, które dla przeciętnego człowieka nie są tak istotne jak dla niej: węch, dotyk i słyszenie dźwięków. Uczy ją tego kochający ojciec (ślusarz w paryskim muzeum), który w wolnym czasie buduje dla córki makiety najbliższej okolicy, a potem zabiera na spacery, by dziewczynka mogła tę okolicę poznać. Być może to odbieranie otoczenia różnymi zmysłami, sprawia, że Marie-Laure jest bardziej wrażliwa na drugiego człowieka (choć tu bardziej działa moja wyobraźnia i kobieca intuicja niż treść zapisana przez autora), np. na uchodzącego za chorego psychicznie stryjecznego dziadka.
Werner jest geniuszem matematycznym, który doskonale operuje trygonometrią, a do tego od małego interesuje się wszystkim, co jest związane z radiem. Jest typowym samoukiem. Jego niesamowite umiejętności matematyczne i techniczne oraz wygląd otwierają mu drzwi do elitarnej szkoły, gdzie pod okiem naukowca-nazisty może ten talent rozwijać i udoskonalać, a potem wykorzystać w czasie wojny do nasłuchiwania i namierzania sygnał wojsk wroga. Jest bardziej wrażliwy od swoich kolegów, którzy nie widzą problemu w okradaniu jeńców z ubrań i butów czy polewania ich na mrozie wodą. Ta wrażliwość pozostaje jednak w nim samym i nie ma odzwierciedlenia w zachowaniu Wernera, który wykonuje polecenia pod dyktando zwierzchników i kolegów. Nawet raz się im nie sprzeciwi, nawet jeśli są wymierzone w jego przyjaciela.
Sposób bycia Niemców autor ukazuje niezwykle realistycznie i dosadnie, by nie powiedzieć: wulgarnie, co często budziło we mnie niesmak. To też odpychało mnie od książki. Z drugiej strony chciałam się dowiedzieć, dlaczego autor przeplata rozdziały raz poświęcone Wernerowi, raz Marie-Laure. Jeszcze bardziej intrygowała mnie historia związana z pewnym niezwykle cennym diamentem. I chyba tylko dlatego przeczytałam tę książkę 😜 W końcu diamenty to podobno najlepsi przyjaciele kobiety 😉
Zdaję sobie sprawę, że kobiety może odstraszać ta książka, którą zaliczyłabym do gatunku książek historycznych. Po pierwsze w większości dotyczy lat wojny, po drugie sporo w niej informacji technicznych związanych z konstrukcją i mechanizmem działaniem radia. Pojawiły się nawet wzory trygonometryczne! Język też jest mało kobiecy. Ogólnie książka jest dość specyficzna. Czy sięgnęłabym po nią, gdybym wiedziała, jak jest napisana i czego dokładnie dotyczy? Tak, choć z ociąganiem.
niebieski |
morze, góry czy Mazury? |
Bardzo lubię brzoskwinie w syropie, ale raczej kupuję gotowe.
OdpowiedzUsuńWidzę, że gra warta świeczki i warto zainwestować w swoje własne...
:)
Wspaniale, że bierzesz udział w akcji 'Dla dzieci' na Mikserze.
Kasia
www.lejdi-of-the-house.bloog.pl