piątek, 14 lutego 2020

"Żegnaj Grosvenor Square" Francisa Clifforda

Dziś przyznaję się, że odwiedzając znajomych lub rodzinę, zaglądam do ich biblioteczek w poszukiwaniu książek, których nie czytałam, a chciałabym przeczytać. Są takie tytuły i wydania, po których mój wzrok się tylko prześlizguje. Do takich należy książka Francisa Clifforda pt. "Żegnaj Grosvenor Square". Kieszonkowe wydanie z 1982 r., czyli zadrukowana od pierwszych kartek, małe marginesy i mała czcionka, która najbardziej mnie przeraziła. Ale P. i B. powiedzieli "weź, to świetny kryminał i będziesz zadowolona", więc wzięłam i przeczytałam 😊 I mimo tej malutkiej czcionki, przepadłam 😊




Londyn, okolice ambasady USA.
Tuż przed piątą rano zostaje zastrzelony bezdomny mężczyzna. Wkrótce zabójca dostaje się do pokoju 501 hotelu Shelley, gdzie noc spędza znany aktor z kochanką. Oboje stają się jego zakładnikami. Pierwsza akcja policyjna kończy się postrzeleniem jednego ze stróżów prawa. Znaleziona w okolicy miejsca zdarzenia podpisana wkładka walizkowa oraz rodzaj wykorzystanej broni naprowadzają policję na pracownika biura attaché wojskowego ambasady USA, Harry'ego Landera, który wyszedł z domu po kolejnej kłótni z żoną.
Żądania zamachowca stają się coraz bardziej wyszukane. Żąda mianowicie spotkania z ambasadorem USA, helikoptera, sporej ilości gotówki, a na tym nie koniec.
Gdy pracownicy policji mają wrażenie, że znaleźli się w szachu, pojawia się światełko w tunelu...

Początek książki wydaje się dość zagmatwany. Autor przeskakuje z wątku dotyczącego jednej postaci na wątek dotyczący innej. Miałam wrażenie, że jeszcze jeden bohater i zarzucę powieść, bo nie dam rady skupić się na tej liczbie bohaterów. Na szczęście w pewnym momencie liczba osób występujących w tym kryminale się stabilizuje i czytelnik może skupić się na fabule. A bywa zaskakująca. Podobnie do zakończenia. Początkowo człowiek zadaje sobie pytanie "ale jak to?", a potem uzmysławia sobie majstersztyk całej powieści.
Trochę denerwowało mnie tłumaczenie nazwisk bohaterów - raz odmieniane były nazwiska, a imiona nie. Innym razem na odwrót. Na początku książki miałam spory z tym problem i choć intuicja podpowiadała, że Harry to imię mężczyzny, zwrot "żona Harry Landera" sugerowało coś odmiennego.
Ogólnie książka mi się podobała i spędziłam przy niej dwa cudne wieczory. W pewnym momencie przyzwyczaiłam się do błędów odmiany nazwisk i malutkiej czcionki, choć przyznaję, że wolałabym czytać większe litery. Swoją drogą przy tak starych wydaniach człowiek uświadamia sobie, jak zmieniły się realia wydawnicze. W druku z marca 1982 r. książka ma 231 stron zapisanych malutką czcionką z niewielkimi marginesami. Współczesne książki obyczajowe czy sensacyjne mają czcionkę dwukrotnie większą, często spore marginesy i dochodzą do 500 stron. Ciekawe, ile stron liczyłaby ta powieść Francisa Clifforda, gdyby jej wydanie w Polsce zostało wznowione 😉

7/2020 (231 str.)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chętnie poznam Twoje zdanie na temat tego wpisu lub przepisu. Zostawisz kilka słów w komentarzu?
Dziękuję, również za lajki na fb oraz serduszka na Instagramie :-)
Komentarze z lokowaniem produktów nie będą publikowane.